Posted on

Tę notatkę spisałem niedługo po powrocie z opisanej w niej wyprawy, ale nie pamiętam dokładnie, który to był rok, ani miesiąc, ani dzień. Dlatego datę wpisu wymyśliłem sobie na tydzień po powrocie w roku, który mi się wydaje.

Z perspektywy czasu jest ona bardzo zabawna, ale to moja przeszłość, tak było.

Dzień -2, -1, 0

Jak co dzień, również tego dnia spokojnie przeglądam sobie czytnik RSS. Podłączyłem do niego stronę Nowej Prawicy, bloga JKM, prof. Rybińskiego i kilka innych – wszystko schowane w folderze "Polityka". Pierwszy wpis na blogu JKM: "Uwaga! Wyjazd na lipiec !!!". No to czytam.

Idea: Codziennie po południu trzy spotkania w różnych sąsiednich miejscowościach na Wybrzeżu

Technika: Rano wypisywanie danych do plakatów i rozlepianie plakatów, od 13.tej opalanie się na plaży, 17.00, 19.30, 22.00 – spotkania.

Warunki: Chętni przyjeżdżają na miejsce zbiórki na własny koszt. Zamieszkanie w namiotach (ale, jak kto chce wynająć coś, to jego prywatna sprawa – tyle że prawie codziennie cyrk zmienia miejsce pobytu!), śniadania na koszt firmy. Można przyjechać na część planowanego tournée.

Dalej jest napisane, gdzie wysłać zgłoszenie oraz co ma ono zawierać. Mając w perspektywie bezproduktywne wakacje, decyduję, że się zgłoszę – spać mogę w namiocie, a śniadania stawia firma, więc koszty bądź co bądź, wakacji nad morzem, minimalne. No i poznam osobiście Prezesa KNP. Nie zastanawiając się długo, wysyłam zgłoszenie. Czekam dzień, drugi – odpowiedzi nie ma. No to wysyłam jeszcze raz. W międzyczasie wypytuję kogo mogę o jakiekolwiek informacje. W końcu dostaję numer telefonu do niejakiej Pani Julii – ponoć organizatorki tego całego "cyrku". Mam przynajmniej punkt zaczepienia. Z blogu Prezesa odczytuję, że wyjazd zaczyna się jutro. Jasny sygnał do startu. Miałem ambicje, żeby spakować się do jednego plecaka. Koniecznośc zabrania namiotu i śpiwora wymogła na mnie torbę podróżną i plecak. Spakowany, wsiadam w pierwszy autobus...

Dzień 1 – 12 lipca

No i jadę. Za przejechanie 865 km od Nowego Sącza do Krynicy Morskiej płacę w sumie niecałe 60 zł. Nie wiem czy to dużo – z jednej strony skorzystałem z ulgi studenckiej, z drugiej strony muszę wziąć pod uwagę, ile i tak wróciło do kasy państwowej w milionie podatków, o które się potknąłem płacąc za bilet. Tak czy inaczej, jadąc samochodem zapłaciłbym dużo więcej. Co innego wygoda. Trasę pokonałem w jakieś 16 godzin, co daje średnią prędkość 54 kmph. W rzeczywistości jechałem szybciej, za to przesiadałem się chyba z 10 razy. Ot, polskie koleje państwowe.

Dojeżdżam do miasta Tczew. Postanowiłem zadzwonić do Pani Julii, żeby wypytać się, gdzie mam się zgłosić. Ona odpowiada, żebym zadzwonił do Prezesa. Co mnie mile zaskakuje po wyjściu z pociągu to publiczna toaleta z prysznicem (nigdy wcześniej nie spotkałem). Po kolejowych wojażach jestem niepierwszej świeżości. 7 zł i 20 minut później czuję się jak nowo narodzony. Dzwonię do Prezesa. "Niech pan przyjedzie do Sztutowa – stamtąd pana zabiorę" – słyszę w słuchawce. No to jadę.

Po dojechaniu na miejsce na Prezesa czekam jakieś 15 minut. Następnie jedziemy do domu, gdzie wynajmował pokój, aby tam się przepakować. Szukając miejsca na rozbicie namiotu, znalazłem opodal kemping. Jednak jego właściciel, nie wiedzieć czemu, nie pozwolił mi rozbić namiotu – oczywiście za opłatą. Nie zastanawiając się długo, zacząłem zwiedzać okolicę i natrafiłem na pustostan. Postanowiłem, że w nim prześpię tę jedną noc. Po tym jak Prezes wrócił skądś, udaliśmy się w pierwsze planowane miejsce – do Krynicy Morskiej. Podczas tej trasy miejsce miał pewien zabawny incydent – nie wspomnę o nim ze względu na poprawność polityczną, ale regułą stało się, że każdy dzień był okraszony jakąś minikatastrofą – z tego też względu ciągle miałem, mówiąc poetycko, banana na twarzy i ogólnie bardzo dobrze wspominam cały wyjazd. Ale do rzeczy!

Krynica Morska

W Krynicy poznałem Pana Jacka. Przedstawił się jako Fanatyk Idei. Miał ze sobą psa, jamnika szorstkowłosego, którego rozmiar był odwrotnie proporcjonalny do energii, z którą szczekał na wszystko.

Ponieważ nie mieliśmy materiałów do uzupełniania oraz mocowania plakatów, naszym pierwszym przystankiem był sklep przemysłowy. Tam nabyliśmy taśmy klejące, kilka tubek kleju Vikol, markery oraz pinezki. Pan Jacek następnie zaprowadził nas do miejsca, które załatwił na pierwsze spotkanie. Była to restauracja niedaleko latarni morskiej. "Za daleko – nikomu nie będzie chciało się tutaj przychodzić".

Wróciliśmy do miasta, i tam, po godzinie szukania zlokalizowaliśmy odpowiednie miejsce między wesołym miasteczkiem a molo, w okolicach "Green Baru". Potrzebny był jeszcze tylko przedłużacz 25m. No ale mamy już miejsce – czas więc na wypisanie plakatów.

Plakaty wypisywaliśmy dwojako – na podłużnych czerwonych paskach oraz na plakatach ze zdjęciem – wypisaliśmy w sumie ponad 40 plakatów. Następnie udaliśmy się na miasto, aby je porozwieszać. Była nas w sumie piątka: ja, Prezes, Pan Jacek, córka Prezesa, Korynna oraz wnuczka Kamila. Ja poszedłem plakatować miasto z Prezesem - co chwila jakaś osoba podchodziła do nas przywitać się z nim. Podczas plakatowania wstąpiliśmy do sklepu zakupić przedłużacz. Przedłużacza nie było – natomiast był kabel i końcówki, więc po męsku stwierdziliśmy, że sobie sami zrobimy przedłużacz. Ponieważ brakowało nam czasu, poprosiliśmy panią ekspedientkę, aby przygotowała nam kabel oraz końcówki, a my, wracając z plakatowania, odbierzemy i zapłacimy za towar. Powiedziała, że jak nie przyjdziemy, to wie gdzie nas szukać. Poszliśmy dalej. Podczas rozwieszania plakatów na deptaku podszedł do nas młody chłopak (nie pamiętam jego imienia) i zaprosił nas (Prezesa oraz mnie) na darmowy rejs statkiem "Monika". W trakcie tego rejsu przypomniałem sobie o przedłużaczu, który mieliśmy odebrać. Prezes zadzwonił do córki, aby ten przedłużacz odebrała i w ten sposób udało nam się uniknąć agresji ze strony ekspedientki. Po powrocie z rejsu udaliśmy się na miejsce spotkania. W tym miejscy czekał już na nas Pan Jacek oraz Pani Julia, która okazała się Julią maturzystką. Rozłożyliśmy sprzęt nagłaśniający, flagi, niebieski transparent z adresem strony Prezesa, a na lokalnym stoliku wylądowały publikacje do sprzedania. Wbrew naszym obawom, na spotkaniu pojawiło się dużo osób (na tyle dużo, żeby blokować przejście, obok którego się usadowiliśmy). Pojawił się również burmistrz Krynicy, który wyraził aprobatę dla naszych idei. Pierwszą częścią spotkania było około godzinne przemówienie Prezesa. Druga – moim zdaniem najważniejsza – część, to otwarta dyskusja, w której każdy mógł zadać Prezesowi pytanie – również trwała godzinę. Trzecia to rozmowy kuluarowe, podpisywanie książek oraz wspólne zdjęcia.

Pierwsze spotkanie zakończyło się sukcesem. Po spotkaniu okazało się, że 100 metrów od nas było świetne miejsce do takiego spotkania, scena, przed którą można by zgromadzić dużo więcej słuchaczy. No cóż, Polak mądry po szkodzie. Spakowaliśmy sprzęt i decyzją Prezesa pojechaliśmy do następnej miejscowości.

Piaski

Tutejsze spotkanie było całkowicie spontaniczne i niezaplanowane. Po zlokalizowaniu "centrum" tej malutkiej mieściny – była to ławka naprzeciwko "Baru Rybnego", podłączyliśmy głośniki, przez które Pan Jacek informował, że "już za 20 minut w tym miejscu spotkanie z Panem Januszem Korwin-Mikke". Co nas mile zaskoczyło, również tutaj frekwencja dopisywała. To spotkanie, ponieważ było proporcjonalnie mniejsze, miało dużo bardziej kontaktowy charakter. Formuła była dokładnie taka sama, z tym, że część "pytaniowa" trwała 2 razy więcej niż przemówienie. Tutaj też pierwszy raz spotkaliśmy się z twardym oporem na argumenty ze strony jednej z mieszkanek Piasków – z tego co pamiętam, okazała się utrzymanką państwową. Po tym wydarzeniu wróciliśmy to Sztutowa, gdzie mieliśmy spać. Wtedy też okazało się, że zostawiliśmy w Piaskach baner z adresem strony Prezesa, którego to baneru z tego co mi wiadomo do tej pory nie udało się odzyskać.

Schyłek

Na zakończenie dnia zjechaliśmy do domu, w którym Prezes, jego córka i wnuczka oraz Julia wynajęli pokoje. Ja oraz Pan Jacek rozbiliśmy mój namiot przed owym pustostanem, za darmo, na ziemi niczyjej. Kapitalista kempingowy stracił kilkadziesiąt złotych. Kolację po pomorsku (ryba oraz wino) zasponsorował Pan Jacek. W międzyczasie Prezes miał problemy ze skorzystaniem z internetu, co świadczy o świetnym wpływie długoletniego monopolu TP S.A. na dostępność usług telekom w naszym kraju. Wieczór upłynął nam na żarliwych dyskusjach dotyczących tematów wszelakich, która trwała do 2 w nocy, kiedy to Julia poszła spać. Następnie z Panem Jackiem udaliśmy się do namiotu, żeby przez kolejne 2 godziny roztrząsać dzieje naszego kraju. Zasnęliśmy około godziny 4, by o godzinie 9 powitać nowy dzień i nowe spotkania.

Wnioski pierwszego dnia

Pierwszy dzień za nami. Można powiedzieć spokojnie, że był to dzień wzorcowy, bo miała w nim miejsce akcja zarówno planowana jak i całkowicie spontaniczna. Każdy kolejny dzień wyglądał mniej więcej tak samo.

Dzień 2 – 13 lipca

Na dzisiaj zaplanowane mieliśmy trzy miejscowości: Sztutowo, Stegnę oraz Kąty Rybackie. Po wygramoleniu się z namiotu, porannej toalecie i dokończeniu wczorajszej ryby na śniadanie, pojechaliśmy do Sztutowa. Podczas wyjeżdżania ze Sztutowa miał miejsce zabawny incydent, o którym przez poprawność polityczną nie wspomnę. Ponieważ mieliśmy do dyspozycji aż cztery samochody, podzieliliśmy się na dwie drużyny, tak że Prezes z córką i Panem Jackiem szukali miejsca w Sztutowie, a ja z Julią w Stegnie. Po znalezieniu miejsc zjechaliśmy z powrotem do Sztutowa. Kąty to była tak strasznie rozległa wieś, że ciężko byłoby nam rozwiesić plakaty oraz zachęcić mieszkańców do 10km pielgrzymki na krótkie spotkanie. Dlatego zrezygnowaliśmy na wstępie.

Sztutowo

Sztutowo okazało się małą wsią, tym gorzej, że średnio zurbanizowaną. Skończyło się to tym, że na miejsce spotkania wybraliśmy skrzyżowanie drogi prowadzącej na plażę z pierwszą lepszą – i tak też pisaliśmy na plakatach. Na bazę wypadową obraliśmy bardzo nowoczesny ogrodzony plac zabaw dla dzieci z Wi-Fi! oraz sąsiadującą z hotelem restaurację. Najpierw zjedliśmy obfity obiad w ramach sponsorowanego śniadania, a następnie przystąpiliśmy do pisania plakatów. Po skończeniu część z nas została w Sztutowie, a część pojechała do Stegny – oczywiście rozwieszać plakaty. Po skończeniu wyruszyliśmy z powrotem w stronę Sztutowa. Tutaj miejsce miała zabawna sytuacja. Pani z budki rybnej, która sąsiadowała z naszym miejscem spotkania, nie chciała użyczyć nam prądu, mówiąc, że zamyka o 16 – spotkanie było o 18. Oczywiście to okazało się nieprawdą – podejrzewam, że skuszona potencjalnym tłumem klientów, została na dłużej. Dlatego szybko z Panem Jackiem pojechaliśmy w poszukiwaniu przedłużacza – najbliższe dostępne źródło prądu było oddalone o 40 metrów. Zawróciliśmy zatem do Stegny sprawdzając każdy możliwy sklep. Tutaj warto wspomnieć, że mieliśmy cały sprzęt nagłaśniający przy sobie, w samochodzie. Po poszukiwaniach zakończonych niepowodzeniem, postanowiliśmy wrócić do Sztutowa. Na 3 kilometry przed dojazdem zadzwonił Prezes, mówiąc, że nie ma sensu, żebyśmy wracali, bo nikt się nie pojawia – było około 15 minut przed spotkaniem. Nawróciliśmy więc i zaczęliśmy pędzić w stronę Stegny. Po tych 15 minutach – spotkanie rozpoczynało się wtedy oficjalnie – zadzwoniła Julia z pytaniem gdzie jesteśmy. "Prezes mówił, że spotkanie jest odwołane – no to jedziemy do Stegny". "Wracajcie, jednak jacyś ludzie przyszli, dużo ludzi". W ten sposób przejechaliśmy w sumie jakieś 70 km bez większego sensu. Ale skoro Prezes zwraca za paliwo, to tylko zwiedzać! Kiedy dojechaliśmy na miejsce, spotkanie już było rozpoczęte, dlatego szybko rozstawiliśmy sprzęt. Samo spotkanie przebiegło wg schematu. Następnie spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Stegny.

Stegna

W Stegnie z urbanizacją było trochę lepiej – na miejsce spotkania wybraliśmy "Bar u Maćka" przy głównej ulicy, przed którym był duży plac mogący pomieścić zwolenników konserwatywnego liberalizmu. W Stegnie nie było żadnych wyjątkowych sytuacji, ale na spotkaniu było bardzo mało osób – mimo tego, że udało nam się przylepić plakat na wejściu do tłumnie odwiedzanej przez turystów Biedronki! Po zakończeniu spotkania właścicielka lokalu wraz z obsługą zrobili sobie pamiątkowe zdjęcie z Prezesem i wyruszyliśmy.

Koniec dnia

Po spotkaniu swoje kroki skierowaliśmy w stronę Sopotu, gdzie miały miejsce kolejne spotkania. Noc spędziliśmy w domu Pana Zdzisława i jego żony. Warto zaznaczyć, że ich synem jest Janek, szef bardzo prężnie działającej sopockiej młodzieżówki. Zostaliśmy powitani suto zastawionym stołem oraz winem najlepszego gatunku i rocznika. Dyskusja trwała chyba do czwartej nad ranem, po czym, strudzeni ciężkim dniem pracy, poszliśmy spać.

Dzień 3 – 14 lipca

Dzisiaj pobudka była ok. godziny 12 – trudy dnia poprzedniego dały się we znaki. Po śniadaniu wyruszyliśmy na plac Monte Casino, gdzie rozłożyliśmy się i zorganizowaliśmy spontaniczną akcję.

Sopot

Jako że Monciak jest tranzytem między molo a deptakiem, frekwencja była zadowalająca, było dużo inteligentnych pytań, tam też pierwszy raz wplątałem się w dyskusję z umiarkowanymi przeciwnikami liberalizmu gospodarczego, którzy swoje argumenty podsumowali hasłem "człowiek jest najważniejszy" - przyznam, zmiażdżyli mnie doszczętnie. Po spotkaniu obowiązkowo wykwintny obiad w chińskiej restauracji. Po obiedzie zwinęliśmy sprzęt i pojechaliśmy z powrotem do domu Pana Zdzisława, gdzie miała miejsce ogólna narada, co będziemy dalej robić.

Koniec dnia

Ten dzień do dzisiaj jest dla mnie zagadką, ponieważ nie mogę za żądne skarby przypomnieć sobie co robiliśmy po spotkaniu organizacyjnym. Całkowicie wykluczam możliwość utraty pamięci spowodowaną nadmiernym raczeniem się winem. Po prostu: nie pamiętam!

Dzień 4 – 15 lipca

Wstawanie z łóżka nie było tak uciążliwe jak wczoraj, ale zanim wywlekliśmy się z domu Pana Zdzisława, była już 12. Dzisiejszym jedynym celem był Grunwald.

Grunwald

Trasa na Grunwald była o tyle ciekawa, że w pewnym momencie doszczętnie się zgubiliśmy, w konsekwencji czego straciliśmy jakieś dwie godziny. Podczas przejeżdżania przez Malbork natrafiliśmy na gigantyczny korek – wyglądało, jakby w Malborku był tylko jeden most, przez który akurat wszyscy chcieli przejechać. Dodając do tego temperaturę 40 stopni... Po dojechaniu na miejsce zapłaciliśmy za parking 12 zł od samochodu i poszliśmy szukać miejsca. W końcu znaleźliśmy dogodne na samym szczycie wzgórza. Była już 18, więc na plakatowanie czasu nie było. Ponieważ targanie całego sprzętu na samą górę byłoby niezłą mordęgą, Prezes postanowił, że pojedziemy tam samochodem. Oczywiście zwykłym śmiertelnikom wjeżdżać na górę nie wolno, dlatego wyciągnęliśmy przez okno dwie flagi, a kontrolującym chłoptasiom powiedzieliśmy, że jedziemy ze sprzętem na inscenizację. W ten sposób z naturalnych oponentów stali się neutralni. Jeden nawet zagrodził innemu samochód tak, żebyśmy swobodnie przejechali. Ot, kombinowanie. Po rozstawieniu sprzętu zaczęło się spotkanie. Frekwencja była wybitnie marna, głównie z powodu turnieju, który odbywał się w naszej okolicy. Jednak i tutaj nie brakowało atrakcji. W pewnym momencie trójka rodowitych Grunwaldian przyjechała z taczką i z chęcią wywiezienia Prezesa. Jednak znalazło się wśród tłumów kilku osobników stricte prawicowych, którzy z wdziękiem tamtych przepędzili. Zjawiła się również życzliwsza grupa, która Prezesowi w podzięce za walkę o wolność podarowała lokalny miód pitny. Na nasze nieszczęście część pytaniową zdominował domorosły podchmielony młodzieniaszek, któremu kibicowała jemu podobna grupka chwiejących się pachołków. Zamiast wnieść cokolwiek sensownego do dyskusji, tylko marnowała czas Prezesa oraz słuchaczy. Po spotkaniu szybko uporaliśmy się ze sprzętem i pojechaliśmy do jakiejś małej miejscowości.

Wieczór

Trasa była dość daleka. Za to nocleg, równie wyśmienity co ostatnio. Tym razem ugościł nas naukowiec, którego imienia niestety nie pamiętam. Tego wieczoru w domu owego Pana zdarzył się śmieszny incydent z wanną i wykręconym modułem hydromasażu. Była również mrożąca krew w żyłach sytuacja, w której ogromny pies Gospodarza wziął w swoje ostre kły małego, ale żwawego pieska Pana Jacka. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, i mogliśmy w spokoju podyskutować, zanim nas sen nie zmorzył.

Dzień 5 – 16 lipca

Dzisiejszego dnia miały miejsce 3 spotkania w każdym z Trzech Miast.

Gdynia

Gdynia – w ogóle nie pamiętam tego miejsca. Jak sobie przypomnę, dopiszę.

Sopot

W Sopocie rozstawiliśmy się przed wejściem na molo. Frekwencja umiarkowana – na Monciaku było lepiej.

Gdańsk

Oplakatowaniem Gdańska zajął się Janek i jego drużyna. Spotkanie miało miejsce pod pomnikiem Neptuna i tutaj mieliśmy dużą i świadomą publiczność – co zawdzięczamy głównie akcji plakatowania.

Koniec dnia

Po tym jakże owocnym dniu pojechaliśmy z powrotem do tej małej miejscowości. Tym razem miała miejsce dużo zabawniejsza sytuacja, z pianinem, ale o niej, oprócz mnie, wiedzą tylko dwie inne osoby, i nawet na łaskotkowych torturach nie powiedziałbym, o co chodzi. Trzeba było jechać z nami.

Dzień 6 – 17 lipca

Tego dnia, ku ogólnemu niezadowoleniu, opuścił nas Pan Jacek. Niedługo jednak po tym pojawił się kolejny działach, o imieniu, a jakże: Jacek. Okazało się ponadto, że Jacek jest ze Szwecji! i jest naukowcem. Nowa Prawica naprawdę ściąga różne osobowości.

Po śniadaniu we Władysławowie naszym zadaniem było znalezienie miejsca na trzy jutrzejsze spotkania. Dzisiejszy dzień spędziliśmy więc głównie na jeżdżeniu. A jeździliśmy od miasta do miasta, stojąc nieraz w korku – droga na Helu kręta i wąska. To, co udało nam się załatwić, to miejscówki na spotkania w Helu oraz bodajże Juracie. Z tymi informacjami wróciliśmy na spotkanie do Władysławowa.

Władysławowo

We Władysławowie spotkanie odbyło się spontanicznie, na rogu jakichś dwóch ulic, niedaleko szkoły muzycznej. Tutaj miejsce miało interesujące zdarzenie. Mianowicie w pewnym momencie głośniki przestały działać. Minęło trochę czasu, zanim zdaliśmy sobie sprawę z tego, że ktoś przeciął kabel zasilający nożem. Z takim zjawiskiem się jeszcze nie spotkałem! Myślę, że ten sabotażysta, nie umiejąc bądź nie mogąc argumentami walczyć z poglądami prawicowymi, posłużył się jedyną sobie znaną, a w szerszych kręgach za barbarzyńską uznawaną metodą. Na szczęście sklejenie tego kabla to była tylko formalność, więc spotkanie trwało dalej. Swoje pięć minut miał również pewien bezdomny. Pomijając stężenie alkoholu w jego krwi, zadał on pytanie Prezesowi "co pan zrobi dla bezdomnych". Prezes, znany ze swojej bezpośredniości odpowiedział bez kozery "nic", za co został przez owego bezdomnego obsypany jednoznacznymi gestami dezaprobaty. Niestety, nasz ustrój wychował tłum niedorajdów i nierobów, którzy uważają, że coś im się należy – dopóty będzie źle, dopóki nie zdadzą sobie oni sprawy, że każdy jest kowalem własnego losu, jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz, a chcącemu nie dzieje się krzywda. Gdy próbowałem – jak później słusznie skwitował to Pan Jacek, odważnie i naiwnie – wytłumaczyć to naszemu koledze, dostało mi się, że jestem gówniarzem i próbuję go umoralniać. Wniosek: nie dyskutować z głupcami. Po 15 minutach w naszym koledze zebrała się kolejna fala agresji, ale ta została efektywnie stłumiona u zarodka, dzięki pewnemu aktywnemu działaczowi – dziękujemy! Podczas spotkania miałem też okazję poznać Pana Arkadiusza – był to nadmorski odpowiednik Pana Jacka, również "fanatyk idei". Pomógł nam szczególnie przy wyjeździe z Władysławowa. Również dziękujemy!

Schyłek

Po jakże aktywnym dniu udaliśmy się do miejsca, które nie wiadomo jak, znalazła Julia. Rozpakowaliśmy się ze swoimi bagażami, kolacja, wino i spanie.

Dzień 7 – 18 lipca

Wszystkie trzy, a właściwie cztery spotkania, były spontaniczne, czyli bez plakatowania. Pomimo tego, że takie były plany, poprzedniego dnia nie starczyło nam na to czasu.

Hel

W Helu odbyły się dwa. Jedno w miejscu, które znaleźliśmy ad hoc, a drugie, niespodziewanie, w poprzednio zaplanowanym miejscu. Dlaczego niespodziewanie? Okazało się, że właściciel lokalu, obok którego miało się ono odbyć, wszystko zorganizował i rozreklamował wydarzenie. W ten sposób odrobił nasze zadanie domowe. Tutaj wyszły na jaw nasze tragiczne problemy z organizacją. W konsekwencji, owo drugie spotkanie było bardzo krótkie. Cóż poradzić.

Jastarnia

W Jastarni oplakatowaliśmy z Julią i Jackiem główny deptak, ale za prawdziwą promocję odpowiadałem ja i szczekaczka, przez którą krzyczałem ile sił w płucach. Dało to nienaganną frekwencję, a i pytania były niczego sobie.

Jurata

W tym czasie Julia i Jacek pojechali do Juraty zorganizować ostatnie dziś spotkanie. Tego spotkania niestety nie pamiętam.

Schyłek

Ponieważ nie mieliśmy zorganizowanego noclegu, Julia magiczną mocą znalazła takowy w pierwszej miejscowości, o którą zahaczyliśmy. Wysoki budynek, w którym zajęliśmy ostatnie, najwyższe piętro. Po wieczornej dyskusji, ok. godziny 3 nad ranem, poszliśmy spać.

Dzień 8 – 19 lipca

Kolejny dzień i kolejne spotkanie. Na dzisiaj było zaplanowane tylko jedno: w Łebie. Po śniadaniu udaliśmy się prosto do Łeby poszukiwać miejsca. Po drodze zgarnęliśmy nowe dwie osoby, które wyraziły chęć uczestniczenia w tournée po wybrzeżu. Mariusz oraz Marek.

Łeba

Mieliśmy do wyboru albo deptak, który w południe zdawał się być opuszczony, albo park, tzw. Skwer Rybaka. Wybraliśmy skwer, mając nadzieję, że pod wieczór będzie tam dużo ludzi. I mieliśmy rację – przez park przewalały się tłumy. Swoje stoiska rozłożyły dwie grupy indiańskie, i odtwarzając tragicznie głośno muzykę ze swojego sprzętu, rytmicznie co kilka sekund krzyczeli do mikrofonu "hej!" - mieli niezłą oglądalność. Ponieważ nie było miejsca dla naszego cyrku, przenieśliśmy się na sąsiedni placyk. Mi przypadło zaszczytne zadanie obwieszczenia ludowi przez krzykaczkę, że "spotkanie z Januszem Korwin-Mikke zostało przeniesione na sąsiedni plac". Ku mojej uciesze, dużo osób zaczęło się kierować w moją stronę z pytającymi minami, więc tym głośniej krzyczałem o zmianie lokalizacji. Po siedmiu takich sesjach i ja poszedłem na spotkanie. Stała tam już porządna grupa ludzi, słuchająca wykładu. Później nastąpiła jedna z lepszych sesji pytaniowych, pojawiło się wiele osób z inteligentnymi pytaniami. Jedyną niedogodnością były komary – cała ich falanga zaatakowała tłum tak, że w końcu tylko najbardziej wytrwali zostali. Ja wylałem na siebie całą butelkę jakiegoś płynu, który miał rzekomo odstraszać to paskudztwo – niestety i tak byłem już podziurawiony i z rosnącą irytacją parzyłem, jak moje nogi zwiększają objętość. Po spotkaniu spakowaliśmy się i wtedy okazało się, że nie mamy zorganizowanego noclegu – wynikło to z jakiegośtam nieporozumienia. W końcu po rozmowie z którymś z sympatyków dostaliśmy proksymalny namiar i udaliśmy się w jego kierunku. Na nasze szczęście znaleźliśmy wolne pokoje, w których się zakwaterowaliśmy na tę noc. Uff!

Dzień 9 – 20 lipca

Dzisiejszy dzień przyjął nową formułę. Ponieważ do naszego obozu dołączyły nowe osoby, mogliśmy wszystko lepiej zaplanować. Postanowiliśmy więc, że się rozdzielimy – równolegle będziemy pracować w dwóch miejscach. Ja, Marek i Mariusz pojechaliśmy do Rowów, natomiast reszta udała się do Ustki.

Rowy

W Rowach mieliśmy standardowe zadanie: znaleźć miejsce oraz oplakatować miejscowość. Od Prezesa dostaliśmy namiar, jakoby w pewnym pensjonacie – aby odwzajemnić złośliwość, nie wspomnę jego nazwy – możemy spokojnie takie spotkanie zaaranżować. Niestety dyrektorka ów placówki albo nie chciała, albo nie mogła nam jej udostępnić na satysfakcjonujących nas warunkach. Trudno. Nasze kolejne poszukiwania skończyły się na znalezieniu sceny w Parku Rozrywki i czegośtam, jak się później dowiedzieliśmy w informacji turystycznej, bardziej znanym jako żulpark, albo muszla koncertowa. Tak też napisaliśmy na plakatach, które następnie rozwiesiliśmy w cały miasteczku. Pomimo naszych obaw, na spotkanie przyszła satysfakcjonująca liczba osób. Podczas pytań pojawił się pewien człowiek o poglądach na wskroś dualnych: popierał Nową Prawicę jednocześnie mówiąc, że państwo powinno więcej mu dawać. Zjawiła się też kobieta, która oskarżyła Prezesa, że tylko gada i nic nie robi, machnęła ręką i poszła. Cóż poradzić. Jeszcze inny jegomość powiedział, że jeśli Prezes zrobi to, o czym mówi, to na niego zagłosuje. Tutaj Prezes, przedzierając się przez salwy śmiechu, wyjaśnił temuż obywatelowi, że żeby mógł zrobić cokolwiek, najpierw ów obywatel musi zagłosować. Ogólnie spotkanie było radosne i wszyscy opuścili je w świetnych nastrojach. Tak się rozciągneło to spotkanie, że spóźniliśmy się na kolejne, w Ustce, 15 minut.

Ustka

Jadąc na pełnym gazie, dojechaliśmy do Ustki. Po kilkuminutowym błądzeniu trafiliśmy na miejsce spotkania. Ku mojemu przerażeniu, tłum ludzi, który się zjawił, był nie do policzenia. Przedzieranie się przezeń było nie lada sztuką. Tłum zebrał się pod ogromną sceną, przy której domniemanie, miało odbyć się spotkanie. Niestety zarządca sceny, jak na prawdziwego Polaka przystało, nie zgodził się. Bo nie. No to robimy obok. Jak na złość, mieliśmy też problem z podpięciem sprzętu do prądu. To spowodowało kolejne kilka minut opóźnienia, z powodu którego stopniało jakieś 10% audiencji. W końcu udało się wszystko podłączyć i spotkanie się rozpoczęło. Na tym spotkaniu pierwszy raz spotkałem się z fanatykami Prezesa. Tak samo jak istnieje grupa emerytek, które oddałyby całą rentę i życie swoje za prezesa Kaczyńskiego czy Tuska, tak i Pan Korwin-Mikke ma takie fanki. Obcowanie z tą kobietą uświadomiło mi, że fanatyzm, bez względu na to, jakiej idei przyświeca, tylko tą ideę dewaluuje. No i okazało się, wbrew temu co myślą o mnie znajomi, że nie jestem fanatykiem. Całe szczęście. Po spotkaniu udaliśmy się do pokojów, które załatwił nam były aktywny działacz prawicowy. Dziękujemy!

Dzień 10 – 21 lipca

To był mój ostatni dzień. Po przebudzeniu, nauczeni doświadczeniem poprzedniego dnia, od razu wyruszyliśmy w trasę znaleźć nocleg. Tam też zjedliśmy śniadanie, a następnie udaliśmy się do Jarosławca.

Jarosławiec

Na miejsce spotkania wybraliśmy restaurację DW przy głównej ulicy – przede wszystkim ze względu na niepewną pogodę; a restauracja miała zadaszony ogródek. Usiedliśmy w piątkę i zaczęliśmy wypisywać plakaty. W Jarosławcu zostawiliśmy zaprawionych już w boju Mariusza i Marka, aby je porozklejali, natomiast reszta pojechała do Darłowa. Na tym spotkaniu nie byłem obecny ze względu na pracę w Darłowie właśnie.

Darłowo

Po szybkim rozeznaniu uznaliśmy, że najlepszym miejscem na spotkanie będzie plac po zachodniej części mostu rozsuwanego. Wróciliśmy do samochodów po plakaty, pisaki i inne kleje, a następnie udaliśmy się do pobliskiej cukierni, gdzie wypisywaliśmy plakaty i raczyliśmy się słodkościami. Następnie udaliśmy się rozwieszać plakaty: ja i Jacek na wschód a Korynna, jej córka oraz Julia, na zachód. Ponieważ plakatów narobiliśmy na potęgę, to rozwieszaliśmy je bardzo gęsto – przełożyło się to na nienaganną frekwencję. Po rozwieszeniu plakatów udaliśmy się coś zjeść, i wtedy zdałem sobie sprawę z pewnej niedogodności większości nadmorskich miast. W całym Darłowie były tylko dwa lokale z dostępem do internetu, i w żadnym ten internet nie działał. Nie wiem czy to jest świadomy zabieg – w końcu mamy tu odpoczywać – ale z tego powodu musiałem zaprzestać swojej działalności w internecie. No cóż, i tak sądzę, że praca u podstaw wśród ludzi dała dużo lepsze efekty.

Pożegnanie

Ponieważ był to mój ostatni dzień, pożegnałem się z kim mogłem i w 15. minucie przemówienia Prezesa opuściłem Darłowo. Oczywiście, żeby nie było za nudno, podczas odwożenia mnie mój kierowca dostał mandat i zarobił kilka punktów. Za co? Ano za wjazd pomimo zakazu na opuszczony plac dworcowy. Tym oto uroczym akcentem zakończyłem nadmorską przygodę; przy tym utwierdziłem się w przekonaniu, że w tym kraju nie jest dobrze – prawo, zamiast karać przestępców, znęca się nad Bogu ducha winnymi ludźmi. Czeka nas jeszcze wiele pracy.


Tę sekcję aktualizuję po dłuższym czasie. Dopisałem rzeczy, które sobie przypomniałem.

11 lutego 2021

Zabawny incydent w Sztutowie: córka Korwina, Korynna, wjechała w jakiś znak na wstecznym.

Pamiętam że dom w Sopocie w którym nocowaliśmy, był ogromny, Janek miał gigantyczny pokój na poddaszu, a impreza wieczorna była w salonie, gdzie na ścianach wisiały szable i herby. Było bogato.

Ta akcja z hydromasażem. Córka Korwina, Korynna, brała kąpiel w łazience na piętrze. Po jakimś czasie usłyszeliśmy kapiącą wodę w przedsionku. Woda kapała... z lampy. Okazało się, że właścicel domu wykręcił moduł hydromasażu z wanny, ale niczym go nie zaślepił. Jak Korynna się kąpała, woda zaczęła się przelewać do wnętrza wanny, następnie po podłodze, i jakimś cudem przedostała się do kanału na przewód od lampy. Mogło się to skończyć trochę gorzej.

W Sopocie przy molo podczas przemówienia Korwin stał na ławce.

Akcja z pianinem. Na wstępie dodam, że właściciel był/jest ekspertem od "wody ultra czystej" - takiej, której używa się na przykład w reaktorach atomowych. Ale do zeczy. Właściciel domu czekał na nas do późna, ale że wróciliśmy jeszcze później, to on w tym czasie poszedł do swoich sąsiadów na imprezę. W domu go nie było, i nie wiedzieliśmy gdzie jest, ale mieliśmy klucze i pozwolenie, więc weszliśmy, zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać. Jakiś czas później wrócił właściciel. Był srogo nawalony. Konsewkencją takiego stanu jest wolne myślenie oraz pełny pęcherz, a z połączenia tych dwóch stanów właściciel wywnioskował, że najlepiej będzie się wypróżnić na podłogę. Obok fortepianu. Nie wiem, może fortepian coś mu przypominał. W każdym razie leżenie w śpiworze na podłodze kilka metrów od lejącego po płytkach gościa to nie jest coś, co się zapomina. Właściciel poszedł do sypialni, a ja i chyba pan Jacek ogarnęliśmy sytuację i posprzątaliśmy. Nawet nie było nic czuć. Ale ta noc się jeszcze nie skończyła. Bo właściciel poszedł do swojej sypialni, w której znalazł kogoś, kto z nami był (nie pamiętam jego imienia, szczupły, miał pewnie z 28 lat, w chyba w okularach). Nie wiem, jak potoczyła się ta historia. Wiem natomiast, jak potoczyła się historia Korwina wracającego z kibla w nocy. Postanowił się on na mnie potknąć - w końcu leżałem na ziemi, nieopodal jego miejsca snu. Człowiek już wtedy był raczej starszy, więc wystraszyłem się, że złamał biodro, czy coś, ale on tylko chwilę pojęczał, i poszliśmy w końcu spać. Nie wiem, czemu tego wszystkiego nie napisałem w oryginalnej relacji.

Pamiętam, że reklamowanie spotkania z Korwinem przez megafon w Jastarni było dla mnie paraliżująco stresujące. Ale o dziwo, tylko przez pierwsze kilka minut.

Nocleg w Ustce to były pokoje w takim niskim białym budynku. Pokoje były odrobinę zbyt wilgotne, ale pościele były miękkie i głębokie.